sobota, 25 maja 2013

Rue de Paris - Powiśle, Warszawa



Wnętrze warszawskiej kawiarni Rue de Paris na Powiślu czaruje tym specyficznym klimatem i nietuzinkowym połączeniem wystroju z ogólną atmosferą francuskiej knajpki. Czerwona cegła, ciągnące się wewnątrz rury, stare fotele, plastikowe krzesła i nowoczesne żyrandole - do tego francuska muzyka. Z pozoru nic do siebie nie pasuję ale jeżeli przysiądziecie na chwilę poczujecie zapewne, że jest w tym coś intrygującego...


 Lokal serwuje wszelkiego rodzaju wyroby cukiernicze, standardowe kawy czy koktajle. Przy barze czeka na was szeroki wybór ciast i ciasteczek, drożdżówek, muffinek, ale też sałatek czy kanapek. My wybraliśmy sernik z leśnymi owocami i napoleonkę. Ten pierwszy nie rzucił nas na kolana ale napoleonka była już całkiem smaczna. Do tego mrożone frappe i mamy idealny zestaw na ciepły, letni dzień.

Poniżej całe menu do waszej dyspozycji


To, co zwróciło naszą uwagę to bio-gryczane naleśniki z całą masę różnych nadzień. 
- Są świetne dla osób nietolerujących glutenu czy będących na diecie wegańskiej. Nie zawierają jajek ani produktów mlecznych - wytłumaczyła nam miła Pani za barem. Bo trzeba przyznać obsługa lokalu zrobiła na nas pozytywne wrażenie. Uśmiechnięta i skora do współpracy. Następnym razem na pewno tych naleśników spróbujemy. Cena za porcję jest do zniesienia - zaczyna się już od 14 zł. Poniżej miła Pani przygotowuje bio-gryczanego naleśnika z nadzieniem łososiowo-szpinakowym. Poezja!


Jeśli byliście tam lub słyszeliście o tym miejscu, podzielcie się z nami swoją opinią!

Sieć Rue de Paris to 4 lokale usytuowane w różnych miejscach w Warszawie.

ul. Chałubińskiego 9
ul. Dobra 22/24
ul. Dobra 54
ul. Francuska 11

www.ruedeparis.eu


niedziela, 6 stycznia 2013

Co Tu (Warszawa) - Rymy częstochowskie, o jedzeniu co jest boskie

 



w naszej stolicy, mieście warszawie,
przy sławnej ulicy, Nowym Światem zwanej,
znajduje się miejsce nie wszystkim wciąż znane,
chociaż przeze mnie od dawna odwiedzane.

od ronda z palmą trzy minuty chodem,
a trzeba na pieszo, bo się nie da samochodem,
w różową bramę trzeba raźno wejść,
gdy numer spostrzeżesz dwadzieścia i sześć.

i teraz przez bramę, gdzie mury odrapane,
farbą ochlapane, plakatami obklejane,
gdzie naziol się podniecił, że ślad po nim zostanie
gdzie kochanek swej kochanki,
imię wplata w rymowanki.

teraz dalej prosto, mój przyjacielu,
koło sklepiku który fotografuje wielu,
choć tylko lampy i żyrandole są w asortymencie,
gdy tam pójdziesz zrozumiesz skąd to przejęcie.

teraz lekko w lewo i po prawej dłoni,
w żółtym budyneczku Co Tu się odsłoni,
miejsca nie pomylisz i bez szans że przeoczysz,
bo na szybie litery cztery kują mocno w oczy.

więc wchodźcie niezwłocznie moi przyjaciele,
zwłaszcza, że miejsca nie ma w środku wiele,
lecz na atmosferę miłą możesz liczyć codziennie,
bo wietnamski kelner ochoczo was podejmie.

jedzenia do wyboru jest wprost od cholery,
a o jego jakości dyplomy i ordery,
wiszą na ścianie i obiecują wam przecie,
że pyszny obiad dzisiaj tutaj zjecie.

więc nawet jeżeli budżet twój mały,
za trzy złote zamów rosołek wspaniały,
i kiedy się okaże, że świata nastał schyłek,
zamówię go na swój ostatni posiłek.

a gdy w kieszeni Chrobry czy Mieszków parę,
możliwości przed tobą stają niebywałe.

kurczaki gorące, w skórce chrupiącej,
wołowina z sezamem, na talerzu co się pali,
makaron sojowy z dodatkiem młodej krowy,
czy robaki z ryżem podawane,
krewetkami tudzież zwane.

i gdy zjesz już w końcu swój wielki posiłek,
i zmusisz się w wreszcie na wstania wysiłek,
uśmiech na twarzy twej błogi zagości,
i wyjdziesz na zewnątrz pełen radości.

bo bilon w kieszeni cię ciągle uwiera,
a żaden moralny kac nie doskwiera,
więc założyć się mogę o zupę z kurczakiem,
że nie raz tu wrócisz na obiad ze smakiem.




wtorek, 1 stycznia 2013

Chmielnicki Cymes(k. Kielc)


Chmielnicki Cymes - mały, niepozorny i nieokrzesany.




   Recenzja pisana z ogromnym opóźnieniem, ale wspomnienia jak najbardziej żywe, bo kiedy zajechaliśmy do Chmielnika od strony Placu Gęsiego słonko mocno prażyło na niebie,  a nasze kurtki i szaliki leżały jeszcze na dnie szafy. Przyjechaliśmy tutaj naszym Volvo, aby zobaczyć chmielnicką synagogę, kirkut i – oczywiście - spróbować czegoś lokalnego. Zobaczyliśmy niestety - bożnica jest w remoncie, a i z nekropolii raczej zostały szczątki i tablica pamiątkowa, wieszcząca o renowacji przeprowadzonej tak dawno, że musimy wziąć na wiarę fakt że rzeczywiście się odbyła.Co ciekawe gdy wczytaliśmy się odrobinę w biuletyn informacyjny okazało się, że Chmielnik był od połowy XVI w. ważnym ośrodkiem polskiego kalwinizmu, ale i po tym nie ostał się żaden ślad. Znaleźliśmy jeszcze samowolę budowlaną w postaci płaskorzeźby JPII na frontonie XVII -wiecznego kościoła, a na  okalającym go murze - pomnik upamiętniający katastrofę w Smoleńsku z urnami z ziemią ze Smoleńska i Katynia przyklejonymi do ciemnej płyty z wizerunkiem pary prezydenckiej. Na dodatek przy tejże tablicy obserwowała nas (na 99%) atrapa kamery - wystarczy tylko dodać, że innej w mieście już nie zauważyliśmy. I jako, że nasyciliśmy się już widokami przyszedł czas na nasycenie kubków smakowych, dlatego raźno ruszyliśmy na chmielnicki ryneczek. Odnalezienie „Cymesu” nie było trudne – mimo, iż sama restauracja - lub może lepiej restauracyjka - okazała się być malutką, jednoizbową graciarnią. Trochę ciemno, parę stolików, pianino, skrzypce, na ścianach obrazki, bibeloty… I normalnie marudziłbym na taki stan rzeczy z pół akapitu, ale tutaj - z jakiegoś powodu - absolutnie mi to nie przeszkadzało. Czułem się raczej przytulnie niż ciasno… Gdy weszliśmy atmosferę wypełniała Eska, która za chwilę przeszła w żydowskie melodie z wyraźnie prowadzącymi skrzypcami. Stolik był malutki, więc gdy podano nam menu jedno z nas musiało trzymać swoje na kolanach, żeby nie przeszkadzać w czytaniu drugiemu.  Zawartość karty była ogromna -  zawierała zarówno kuchnię polską jak i żydowską. Widać właściciel bał się postawić na jeden zdecydowany temat kulinarny i doskonale go rozumiem, bo rodzina która przyszła na obiad, kiedy my kończyliśmy swój zamówiła 4x SCHABOWE… Cóż, mała restauracja w małym mieście musi iść na sporo ustępstw i mimo, iż właściciel miał certyfikaty na „Gęś po Chmielnicku” to i tak starał się zadowolić każdego klienta. Nas zadowolił  średnim„zestawem dań kuchni żydowskiej”. Na ładnym talerzu podano nam czulent, gęsie pipki, kugiel, żydowskie surówki, placuszki ziemniaczane, do tego sos pieczeniowy i oczywiście cymes. Przyznać trzeba z lekkim wstydem, że cokolwiek by mi wtedy podali i tak nie wiedziałbym, czy to to, co zamówiłem. Gęsie żołądki z cebulą i czosnkiem bez problemu rozpoznałem jako gęsię pipki. Jeśli chodzi o czulent i kugiel sprawa była już trochę bardziej skomplikowana dla tak niedoświadczonego języka jak mój. Pierwszy to pieczeń z fasoli, kaszy i ziemniaków z gęsim tłuszczem, a drugi - rodzaj zapiekanej babki ziemniaczanej z cebulą, czasami przekładanej mięsem wołowym. Potrawy podano nam w naprawdę niedługim czasie. Obawiałem się odgrzewania w mikrofali, jednak albo tego nie uświadczyłem albo to była bardzo dobra mikrofala. Jedzenie naprawdę nam smakowało. Za rozsądną cenę w rozsądnym czasie i konkretnej ilości. Fakt, że mogliśmy spróbować paru potraw za jednym razem dodatkowo wprawił nas w dobry humor.  Właściciel tej restauracji może przesadził z dekoracjami, ale na pewno wie jak kulinarnie zadowolić swojego gościa.

Esplanada (Łódź)



        Idę sobie spokojnie Pietryną (Piotrkowską) w Łodzi. Nie znam za dobrze tego miejsca, więc
rozglądam się: na wystawy sklepowe, na grajków ulicznych, na to, co ludzie mają na talerzu. Wtem - Esplanada. Przystaję na chwilę i zamyślam się. Skądś znam ten styl, to menu, ten kelnerski ubiór.
Przecież to oczywiste! Trafiłem do Kompani Kuflowej! Jakaż radość, jakież szczęście dla pustego
brzucha, bo mimo, iż jest to de facto restauracja sieciowa, jest to zupełnie inna jakość, z której inni
powinni brać przykład. Moja radość jest tym większa, że po ostatnich wizytach w Sioux-ie, Sphinx-ie,
czy Mexicanie, postanowiłem w ogóle nie pisać na ten temat. Mając na uwadze swoje słabe nerwy
i wypadające włosy - bo bez względu, czy w Kielcach, Białymstoku, czy Krakowie - bardzo przeciętne
jedzenie w bardzo przeciętnej temperaturze podania, trzeba spożywać w hałasie robionym głównie
przez kelnerów i kelnerki przewieszonych przez bar i gadających ze sobą zamiast zająć się gościem.

Do Esplanady wchodzę bez tych lęków. Nieważne, czy jesteśmy w Jeffs-ie, Bazyliszku, Szwejku,
na Podwalu 25 - standard obsługi klienta jest jeden. Jeden jest też właściciel, no i menu jest bardzo
podobne. Tutaj sam nie wiem czy jest to plus czy minus. Zależy to raczej od gustu każdego gościa, bo
jeden lubi eksplorować, a drugi ma ochotę po raz kolejny na pysznego sznycelka. A przyznać muszę,
że to i mój przysmak. Rzecz nie jest jednak taka prosta jak mogłoby się wydawać. Menu, które też jest
niemal idealne, ma zaledwie trzy strony, na których mieszczą się zakąski, zupy, dania główne i napoje.
Jest też oddzielna karta z menu dla dzieci i mała karta z propozycją sezonową. Wszystko ładną,
przejrzystą czcionką, z opisem co zawiera danie, oczywiście również po angielsku. I mimo słusznie
skromnego menu, wybór i tak nie jest prosty. Deska mięs? Żeberka z grilla? Golonka na chrupko? A
może krewetki? Każdy znajdzie przynajmniej 2-3 pozycje dla siebie, na pewno coś przypadnie mu
do gustu, nawet jeżeli jest wegetarianinem, chociaż szału nie ma. Tutaj też rodzi się jeden, mały minus
restauracji. Kelnerzy przyzwyczajeni do długich wyborów i dyskusji nad menu, pojawiają się zebrać
zamówienie po paru ładnych minutach, co dało w kość mojemu grzmiącemu z głodu brzuchowi i
nadszarpnęło moją niecierpliwą naturę. Ceny wszystkich potraw są jak najbardziej słuszne i wydanie
19zł na sznycla olbrzyma, którym spokojnie najedzą się dwie osoby wydaje się być dobrą inwestycją
w dobre samopoczucie. Niektóre pozycje, jak na przykład krewetki w winie, to już większy wydatek,
ale ciągle wart swojej ceny.
Wystrój to kolejna mocno strona. Siedząc i czekając na potrawy, czuje się, że wszystko zostało dobrze
przemyślane. Że ktoś naprawdę z głową na karku i garbem doświadczeń maczał tu palce. Oświetlenie
dobrze wyważone, na ścianach spokojne zdjęcia - niczego nie ma za dużo, ani za mało. Styl przedwojenny, z niewielkimi elementami ozdobnymi jak np. zegar, którego cyferblat
jest zrobiony z soczystej kiełbasy. Wszystko czyste, zadbane, z porządnych materiałów.

Wrócę więc do samego początku. Przypomnę. Spokojny spacer po Piotrkowskiej, nagle wyrasta
przede mną Esplanada, chwila zamyślenia i wchodzimy. Na progu wita nas uprzejmie kelner,
prowadzi do stolika. Dostajemy karty, chwilkę się zastanawiamy i dłuższą chwilkę czekamy na
przyjęcie zamówienia. Do czasu podania posiłku dostajemy zakąskę w postaci kiszonej kapusty i
ogórka kiszonego, a za chwilę zamówione napoje. Jakiś czas później przychodzą potrawy główne.
Ładnie podane, w imponujących rozmiarach. Jemy smaczne dania w ładnie urządzonej sali. W
międzyczasie kelner podchodzi do nas i pyta czy jeszcze czegoś nie potrzebujemy. Kończymy jeść.
Prosimy rachunek, a do rachunku dostajemy po kieliszku słodkiej wiśnióweczki. Płacimy, wychodzimy,
kelner żegna nas w drzwiach. Czy trzeba czegoś więcej? Mnie osobiście nie. Pisząc to wspominam
restaurację Marty Gessler w Żelazowej Woli. Siedzieliśmy wtedy na wielkiej, ciemnej sali,
niekoniecznie spójnej stylowo, przy mało komfortowym stoliku. Trafiła mi się oczywiście brudna filiżanka i widelec, ale kelnerka postanowiła zignorować moje uwagi. Rachunek dla trzech osób opiewał
na ponad 200 zł, a do niego doliczono z góry napiwek. Nie jest to dla mnie nic nowego, aczkolwiek
uważam, że to przykra praktyka kiedy zmusza się klienta do dania napiwku.

Wydawać by się mogło, że odszedłem trochę od tematu, ale moja pointa jest taka. Odwiedzając
Esplanadę niektórzy mogą brać z niej przykład, a nawet powinni.

Autor: T.B.


Asean (Kielce) - nie można mieć wszystkiego


Na wstępie zaznaczam, że mimo cierpkiego tytułu, będzie to recenzja jednoznacznie pozytywna dla tej Kieleckiej restauracji z azjatycką kuchnią. Nie odbiera mi to jednak prawa do konstruktywnego ponarzekania w paru sprawach, które mnie drażniły przy każdych odwiedzinach, podczas przygotowań się do tej recenzji. A w tym przypadku jestem przygotowany bardziej niż skrupulatnie; jadłem tam o każdej porze roku, każdej porze dnia i co prawda nie dałem rady spróbować nawet 1/10 z całości ponad stu punktowego menu (nie licząc zestawów i napojów) ale to, co widziałem, zjadłem i doznałem w zupełności wystarczy na rzetelną recenzję.

Żeby całość recenzji była podana jak najczytelniej zdecydowałem się napisać ją w stylu "korporacyjnej kanapki oceniająco-podsumowującej", a żeby było jasne dla tych, którzy z pracą w korporacji nie mieli styczności, od razu wyjaśnię, że to taka metoda dla menadżera czy kierownika, do podsumowywania swojego podwładnego tak, aby nie wpędzać go w stany lękowe i depresje, tylko na przemian chwalić i wytykać błędy. Pierwsza pochwała dla Aseana, należy się za lokalizację, chociaż gdy jadłem tam po raz pierwszy nie wyglądało to wcale jak plus. Mimo iż restauracja jest ulokowana na głównym rynku Kielc, rynek ów był bardzo mocno remontowany, a przed wejściem wykopany został głęboki rów, fosa niemalże, która znacząco utrudniała dostanie się do środka. Szczęśliwie, jak każdy remont i ten miał swój finał i teraz można bez przeszkód dostać się do środka, a i siedząc w środku obserwować schludny, czysty i przyjemny dla oka rynek. Celowo nadużywam słowa "środek", bo ten jest niewątpliwie piętą achillesową i tego miejsca, bo czy najzwyczajniej brudne obrusy można nazwać elementem wystroju? . Ba! Komu z nas nie zdarzyło się najzwyczajniej nabrudzić zbyt intensywnie dyskutując podczas obiadu? I raczej nie zdarza się żeby w trakcie spożywania posiłku kelner zaczął wymieniać obrus. Jest na to wystarczająco czasu żeby zrobić to przed przyjściem następnych klientów. Tym bardziej  niedoprana i nader wszystko nieapetycznie wyglądająca brązowawa plama, to zupełnie inna kategoria grzechu ciężkiego, którego można przecież łatwo uniknąć. Rozglądając się dalej po stole możemy spotkać najzwyklej kiczowate kwiatki z bibuły, lub o wiele lepiej prezentujące się łabędzie wykonane w technice origami, chociaż i to ktoś może uznać za kicz ale to kwestia indywidualna. Rozglądając się dookoła nic nas raczej nie zaskakuje. Abyśmy poczuli się bardziej swojsko na dwóch ścianach znajdziemy przymocowane prawdziwe tyczki bambusowe, które nie dominują, ale nadają tonu całości. Ściany obklejone tapetą, sprawiają wrażenie pomalowanych i dodatkowo ozdobionych złotym sprejem. I w tak można by zakończyć opis wnętrza, ale niestety najgorsze przed nami, a raczej nad nami. Ktoś pewnie miał świetny pomysł na ozdobienie sufitu i jest teraz bardzo dumny, ale tu i ówdzie domalowane (oczywiście złotym sprejem) jakieś może chińskie, a może japońskie symbole w jednym miejscu a w innym bliżej nieokreślone malunki to zwykła porażka. Całość bardziej kojarzy mi się z tatuażem z henny robionym nad morzem za 10 zł, albo takim z gumy do żucia niźli z restauracją. Dziwnym i dyskusyjnym elementem jest też oczko wodne tuż przy wejściu, ale ocenę go pozostawiam dla każdego indywidualnie. Wystrój restauracji to też muzyka, a ta ma się wrażenie, że jest grana dla młodej obsługi niż dla gości, bo jak inaczej wytłumaczyć obecność radia Eski? Trafiły się czasem jakieś spokojne orientalne melodie grane na erhu z łagodnym kobiecym wokalem, ale na to trzeba mieć szczęście.


Czas na dobre strony wystroju. Ta część będzie niestety krótsza, ale chyba to taka jej natura, bo zawsze łatwiej jest się czepiać niż chwalić. Na pierwszym miejscu bez zastanowienia stawiam dwa akwaria Kolorowo urządzone, dobrze podświetlone, zaaranżowane w przestrzeni tak, że każdy gość może podziwiać pływające w nim różne gatunki różnobarwnych rybek. Następne w kolejce warte pochwały są parawany. Wynalazek nie taki znowu nowy, a organizuje przestrzeń sali tak, że nikt nam w talerz zaglądać nie będzie. Taka mała i prosta rzecz, która znakomicie się sprawdza w praktyce. Łazienka też jest w porządku, nie ma do czego się przyczepić, może tylko martwi fakt, że jedna łazienka na ponad 30 osób może okazać się problemem w awaryjnych sytuacjach. Obecność szatni, to również miłe zaskoczenie, a to element który coraz rzadziej spotyka się w restauracjach. Może takie nic, ale mając w pamięci krzesła obwieszone ciężkimi futrami które co i rusz  przewracają się na innych gości, albo jeden, gęsto obwieszony stojak z kurtkami,  lecący do czyjejś zupy, to zwykła szatnia okazuję się idealnym rozwiązaniem (tym bardziej że najczęściej ja jestem ofiarą takich "wypadków"). Kończąc rozdział o wystroju wspomnę jeszcze o oświetleniu; przewidywalnym, co jest zarówno plusem i minusem, bo jest ono dobrze wyważone, ale w formie nudne. Nie jest za jasno, a widzimy własny talerz, czegóż chcieć więcej?

Gdy już nasyciliśmy się widokami, zostawiliśmy kurtkę w szatni i rozsiedliśmy się w krześle, w chwilę pojawia się sympatyczna i uśmiechnięta kelnerka witając nas serdecznie i podając nam menu. Menu to gruba lektura, jak już wspominałem na ponad sto pozycji, dlatego kelnerka daje nam dużo czasu na zdecydowanie się. Gorzej dla nas jeżeli wiemy po co konkretnie przyszliśmy, bo musimy odsiedzieć bezczynnie parę minut zanim nasze zamówienie zostanie przyjęte. Same menu moim zdaniem grubo przerośnięte i powinno zawierać góra 20 pozycji, ale patrząc wstecz zawsze jedząc w lokalach z kuchnią azjatycką takie mnie spotykają (przytłaczają wręcz), więc nie ma co wymagać rewolucji. Po wczytaniu się w karty znajduję tam parę pozycji nie kojarzących się raczej z charakterem restauracji jak golonka, "wołowina po Indyjsku", czy karp na trzy różne sposoby (chociaż ten jako pierwszy w historii był hodowany na terenach Chin już V w p.n.e). Jest też tradycyjnie dla najbardziej wybrednych "zestaw po Polsku", czyli filet panierowany z frytkami i surówką. Reszta jakby żywcem spisana z jednego podręcznika dla wszystkich restauratorów z kuchnią azjatycką w cenach od 5 zł za zupę, przez makaron ryżowy smażony z kurczakiem za 16 zł i węgorza azjatyckiego z trawą cytrynową na ostro za 26 zł do polędwicę wołową  "po Chińsku z kociołem gorącym"(?) za 35,80 zł. Jeżeli przyszliście ze znajomymi gorąco polecam proponowane na drugiej stronie zestawy dań, które po w przeliczeniu na jedną osobę są małym wydatkiem, można spróbować parę różnych potraw, najeść się oczywiście i do tego zintegrować dzięki kładzionej na środku stołu, dużej obrotowej tacy na której w schludnych półmiskach podawane są kolorowe potrawy (w zestawie dla 4 osób). Jedzenie zostanie oczywiście podane podejrzanie szybko, co jest chyba charakterystyczne dla wszystkich tego typu restauracji i oczywiście jest kolejnym plusem. Do jedzenia wypada zamówić coś do picia, a wybór jest przyzwoity i poza piwem czy colą możemy skusić się na przykład na zieloną herbatę z jaśminem, która ułatwi nam trawienie, a swoim delikatnym smakiem i aromatem uprzyjemni spędzony czas.

Kończąc ten i tak już długi wywód pozwolę sobie przytoczyć pewną anegdotkę. Otóż mój znajomy, rodowity Kielczanin mieszka teraz w Poznaniu, a to kawałek drogi. Bywając w domu rodzinnym od czasu do czasu, za każdym razem stara się naciągnąć swoją mamę, żeby zafundowała mu obiad właśnie do Asean-a. To nie tak, że nie stać go żeby zjeść w Poznaniu, albo że sam nie potrafi sobie czegoś upichcić, po prostu tamtejsze jedzenie jest bezdyskusyjnie smaczne i warto zajrzeć tam przy każdej okazji.

recenzji ciąg dalszy nastąpi

Sai Gon (Płock)

Restauracja Sai-Gon - obsługa w cenie/Sai-Gon Restaurant – Service commensurate with price

Sai-Gon                                                            (Płock)

Kuchnia orientalna

Tak przynajmniej głosi wielki napis w "chińskiej czcionce" nad wejściem, do tego średnich rozmiarów samotnego, bardzo przeszklonego budynku w Płocku na ul. Nowy Rynek 9. Rozumiem, że jest to takie nasze przyzwyczajenie, kuchnia orientalna = kuchnia chińska, wietnamska, tajlandzka, czy japońska, więc próżno szukać tam indyjskiej masala dosa, tybetańskiego momo, czy bengalskiego jadgish saag alu, które też niewątpliwie są potrawami krajów orientu. 


Wchodzimy więc, (przeciskając się wcześniej między stojącymi przed wejściem taksówkami) do Sai-Gon-u bez żadnych roszczeń co do nazwy nastawieni na ryż lub makaron sojowy z jakimś dobrze wysmażonym mięsem. Siadamy przy małym stoliku w rogu pomieszczenia i szybko ustalamy co kto je. Jesteśmy dzisiaj w Płocku przejazdem, więc taka knajpka, gdzie zawsze dostajesz porządne porcje za dobrą cenę i to jeszcze w miarę szybko jest dla nas idealnym wyjściem. Przy kasie jednak panuje niejako chaos. Dwie dziewczyny stojące przede mną coś między sobą ustalają, a kobieta za ladą coś notuje w zeszycie nie zwracając na nie uwagi. Mam więc chwilę żeby się rozejrzeć dookoła. Byłem tu już wiele razy, kiedyś pracowałem niedaleko, więc odwiedzałem to miejsce czasem na drugie śniadanie. Nie jest to lokal w którym trzeba by coś na gwałt zmieniać. Jest czysto jak zawsze, te same stoliki, ale ciągle w dobrym stanie, jedynie zniknął z rogu "jednoręki bandyta". Pomyślałem, że to dobra zmiana, bo rodziło to wcześniej klientów, którzy przychodzili na piwko, czy dwa grając godzinami na automacie, a restauracja potrzebuje przecież ciągłej wymiany klientów, żeby zarabiać jak najwięcej pieniędzy. Jednak przekrój klientów za bardzo się nie zmienił. Ci sami ludzie, którzy głośno rozmawiają przez telefon klnąc przy tym siarczyście i śmiejąc się głośno, na piwku i kurczaku z frytkami, przed lub tuż po pracy. To jednak nigdy nie przeszkadzało mi w konsumowaniu, wraz czytaniem gazety. 

Przyszła moja kolej na złożenie zamówienia. Tutaj prawie wpadłem w podstępnie/niechcący (niepotrzebne skreślić) założoną pułapkę. Chciałem zamówić krewetki z warzywami, ale zauważyłem, że cena nad kasą nie zgadza się z ceną jaką widziałem na ulotce przy stoliku. Szybko dopatrzyłem się, że chodziło mi warzywa z krewetkami i naprawiłem swój błąd oszczędzając w ten sposób około 5 zł. Po złożeniu zamówienia wróciłem do stolika i wtedy rozumieliśmy dlaczego miejsce nazywa się Sai-Gon. Wystarczyło parę zamówień od gości i parę telefonów, żeby mimo odpowiedniej ilości pracowników powstał niemały zamęt. Mimo (moim zdaniem) braku takiej potrzeby, kasa z kuchnią przez większość czasu jaki tam spędziliśmy porozumiewała się za pomocą krzyków korygując wielokrotnie te same zamówienia. Chaos był na tyle obecny, a zamieszanie na tyle naoczne, że rozmowy między klientami z grubsza ustały, jeszcze bardziej potęgując cały zgiełk. Mimo wszystko nasze jedzenie zostało podane w rozsądnym czasie i jak zwykle było smaczne a porcje sycące. Nie zauważyłem też, żeby któremukolwiek z innych gości zostało zaserwowane coś źle, lub ze zwłoką. Generalnie, poza stylem prowadzenia, nie można nic zarzucić. Jedna rzecz (choć może to czepialstwo) trochę mnie mierzi. Przy zamawianiu "noodli" na ulotce reklamowej możemy doczytać iż sos do zestawu dostajemy gratis. Jak dla mnie to żadna łaska tylko normalna część składowa dania, a sam zabieg przywodzi mi na myśl sytuację z Indii gdy po zamówieniu Irish Coffe okazało się, że za śmietankę muszę dopłacić jeszcze ponad 1/3 wartości kawy (już nie wspominając że Jamesona też nie było w środku, ale nie można było go dokupić, to byłą Irish Coffe bez Irish). Takie zabiegi są dla mnie po prostu graniem nie do końca fair. 

Jednak ostatecznie mogę polecić tą knajpkę każdemu kto lubi czasem zjeść coś na mieście, chce wydać między 10 a 15 zł i nie lubi McDonald's-a czy innych takich wynalazków. Zostanie obsłużony szybko, dostanie cały talerz jedzenia, a jak będzie miał szczęście, to nawet zje w względnej ciszy.

 ................................................................
and the translation done by our friend Collin! Thank you a lot.

Sai-Gon Restaurant – Service commensurate with price
SAI-GON (PŁOCK)
ORIENTAL CUISINE

Or so at least boldly announces the sign written in large, psuedo-Chinese lettering above the entrance, which leads into the medium-sized, highly-glazed building which stands in isolation on Nowy Rynek in Płock. I have accustomed myself to taking such broad descriptions with a pinch of salt, knowing full well that oriental cuisine = Chinese, Vietnamese, Thai or even Japanese cuisine. It is therefore pointless to expect to find in these establishments such personal favourites as Indian masala dosa, Tibetan momo, or Bengalese jadgish saag alu, even though these are, without a shadow of a doubt, meals of oriental origin.

Therefore we enter Sai-Gon, after having previously squeezed between the taxis standing in front of the entrance, without any preconceptions about the names that will have been allocated to rice or soy-pasta with some kind of over-fried meat. We sit at a small table in the corner of the restaurant and quickly decide upon what to have. Today we have stopped off in Płock, therefore such places which always offer reasonably-priced, generous portions in a short time are a natural option. However, at the serving counter a not-insignificant amount of chaos reigns. The two girls standing in front of me are deciding amongst themselves what to order, while the woman taking the order is absent-mindedly scrawling on the order pad. At least this gave me a chance to look around.

I had been here many times before, when I was working nearby, so I occasionally came here for lunch. This is not the sort of place that requires sudden changes. It is as clean as ever, the same tables, but still in good condition. The one-armed bandit that once stood in the corner of the room has done a disappearing act. I though that this is a change for the good. Previously clients would come in for a beer or two and spent a couple of hours mindlessly feeding coins into the machine. In order to maximise profit restaurants rely on a quick turnover of clients. However, the cross-section of society that makes up the client has hardly changed. These same people, usually on their way to or from work (if you can truly believe they are capable of holding down jobs) , talk loudly on the phone, littering their sentences with expletives and laughing loudly while wolfing down their fried chicken and chips washed down with beer. However such distractions never disturbed my eating or reading the paper.

My turn came to place my order. This is where I nearly fell headlong into a trap, no doubt set for unwary folks such as myself. I was going to order prawns with vegetables, but I noticed that the price displayed on the price list didn’t match the price that I’d seen on the leaflet placed on the table. I quickly realised that what I really wanted was vegetables with prawns, and correcting my little mistake saved me the princely sum of 5 zł. After returning to my table it was then that we both realised why the place was named Sai-Gon. Despite having an appropriate number of staff, a mere few orders from customers in person and by telephone was enough to create a sizeable amount of chaos. In my opinion there seemed to be an excessive amount of communication between the person taking the order and the kitchen staff; with them shouting the same order back and forth several times.


Chaos on a grand scale with confusion so evident that even conversations between clients are summarily interrupted, adding further to the din. Anyway, our meals were delivered in a reasonable length of time; as tasty as ever and plenty large enough to sate our appetites. I didn’t notice either any of the other eaters were served incorrectly or with an undue delay. Generally, despite way the place is run, it’s difficult to find fault. Other thing irked me a little (or maybe I’m just being picky). When ordering “noodles” on the flyer you will note that sauce will be included free with the meal. For me this is an integral part of the meal and this reminded me of a situation in India, where only after ordering an Irish Coffee I found out that the addition of cream would bump up the price by a third of the price of the coffee alone (also bear in mind that this beverage was served sans Jamesons, because it wasn’t possible to purchase such an upgrade, this was a completely “Irishless” Irish Coffee). I regard such practices firmly outside what can be deemed to be fair play.

Ultimately, however, I can happily recommend this restaurant to people who have occasion to eat in the city, having 10-15 zł to spend and shun the offerings of McDonald and co. The plates arrive full, quickly, and if you’re lucky you may even be able to eat in relative peace.