Chmielnicki Cymes - mały, niepozorny i nieokrzesany.
Recenzja pisana z ogromnym opóźnieniem, ale wspomnienia jak
najbardziej żywe, bo kiedy zajechaliśmy do
Chmielnika od strony Placu Gęsiego słonko mocno prażyło na niebie, a nasze kurtki i szaliki leżały jeszcze na
dnie szafy. Przyjechaliśmy tutaj naszym Volvo, aby zobaczyć chmielnicką synagogę,
kirkut i – oczywiście - spróbować czegoś
lokalnego. Zobaczyliśmy niestety - bożnica jest w remoncie, a i z nekropolii
raczej zostały szczątki i tablica pamiątkowa, wieszcząca o renowacji
przeprowadzonej tak dawno, że musimy wziąć na wiarę fakt że rzeczywiście się odbyła.Co
ciekawe gdy wczytaliśmy się odrobinę w biuletyn informacyjny okazało się, że
Chmielnik był od połowy XVI w. ważnym ośrodkiem polskiego kalwinizmu, ale i po
tym nie ostał się żaden ślad. Znaleźliśmy jeszcze samowolę budowlaną w postaci
płaskorzeźby JPII na frontonie XVII -wiecznego kościoła, a na okalającym go
murze - pomnik upamiętniający katastrofę w Smoleńsku z urnami z ziemią ze
Smoleńska i Katynia przyklejonymi do ciemnej płyty z wizerunkiem pary
prezydenckiej. Na dodatek przy tejże tablicy obserwowała nas (na 99%) atrapa
kamery - wystarczy tylko dodać, że innej w mieście już nie zauważyliśmy. I jako,
że nasyciliśmy się już widokami przyszedł czas na nasycenie kubków smakowych,
dlatego raźno ruszyliśmy na chmielnicki ryneczek. Odnalezienie „Cymesu” nie
było trudne – mimo, iż sama restauracja - lub może lepiej restauracyjka -
okazała się być malutką, jednoizbową graciarnią. Trochę ciemno, parę stolików,
pianino, skrzypce, na ścianach obrazki, bibeloty… I normalnie marudziłbym na
taki stan rzeczy z pół akapitu, ale tutaj - z jakiegoś powodu - absolutnie mi
to nie przeszkadzało. Czułem się raczej przytulnie niż ciasno… Gdy weszliśmy
atmosferę wypełniała Eska, która za chwilę przeszła w żydowskie melodie z
wyraźnie prowadzącymi skrzypcami. Stolik był malutki, więc gdy podano nam menu
jedno z nas musiało trzymać swoje na kolanach, żeby nie przeszkadzać w czytaniu
drugiemu. Zawartość karty była ogromna -
zawierała zarówno kuchnię polską jak i
żydowską. Widać właściciel bał się postawić na jeden zdecydowany temat
kulinarny i doskonale go rozumiem, bo rodzina która przyszła na obiad, kiedy my
kończyliśmy swój zamówiła 4x SCHABOWE… Cóż, mała restauracja w małym mieście
musi iść na sporo ustępstw i mimo, iż właściciel miał certyfikaty na „Gęś po
Chmielnicku” to i tak starał się zadowolić każdego klienta. Nas zadowolił średnim„zestawem dań kuchni żydowskiej”. Na
ładnym talerzu podano nam czulent, gęsie pipki, kugiel, żydowskie surówki,
placuszki ziemniaczane, do tego sos pieczeniowy i oczywiście cymes. Przyznać
trzeba z lekkim wstydem, że cokolwiek by mi wtedy podali i tak nie wiedziałbym,
czy to to, co zamówiłem. Gęsie żołądki z cebulą i czosnkiem bez problemu
rozpoznałem jako gęsię pipki. Jeśli chodzi o czulent i kugiel sprawa była już
trochę bardziej skomplikowana dla tak niedoświadczonego języka jak mój.
Pierwszy to pieczeń z fasoli, kaszy i ziemniaków z gęsim tłuszczem, a drugi -
rodzaj zapiekanej babki ziemniaczanej z cebulą, czasami
przekładanej mięsem wołowym. Potrawy podano nam w naprawdę niedługim czasie. Obawiałem
się odgrzewania w mikrofali, jednak albo tego nie uświadczyłem albo to była
bardzo dobra mikrofala. Jedzenie naprawdę nam smakowało. Za rozsądną cenę w rozsądnym czasie i konkretnej ilości. Fakt, że
mogliśmy spróbować paru potraw za jednym razem dodatkowo wprawił nas w dobry
humor. Właściciel tej restauracji może
przesadził z dekoracjami, ale na pewno wie jak kulinarnie zadowolić swojego
gościa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz