wtorek, 1 stycznia 2013

Asean (Kielce) - nie można mieć wszystkiego


Na wstępie zaznaczam, że mimo cierpkiego tytułu, będzie to recenzja jednoznacznie pozytywna dla tej Kieleckiej restauracji z azjatycką kuchnią. Nie odbiera mi to jednak prawa do konstruktywnego ponarzekania w paru sprawach, które mnie drażniły przy każdych odwiedzinach, podczas przygotowań się do tej recenzji. A w tym przypadku jestem przygotowany bardziej niż skrupulatnie; jadłem tam o każdej porze roku, każdej porze dnia i co prawda nie dałem rady spróbować nawet 1/10 z całości ponad stu punktowego menu (nie licząc zestawów i napojów) ale to, co widziałem, zjadłem i doznałem w zupełności wystarczy na rzetelną recenzję.

Żeby całość recenzji była podana jak najczytelniej zdecydowałem się napisać ją w stylu "korporacyjnej kanapki oceniająco-podsumowującej", a żeby było jasne dla tych, którzy z pracą w korporacji nie mieli styczności, od razu wyjaśnię, że to taka metoda dla menadżera czy kierownika, do podsumowywania swojego podwładnego tak, aby nie wpędzać go w stany lękowe i depresje, tylko na przemian chwalić i wytykać błędy. Pierwsza pochwała dla Aseana, należy się za lokalizację, chociaż gdy jadłem tam po raz pierwszy nie wyglądało to wcale jak plus. Mimo iż restauracja jest ulokowana na głównym rynku Kielc, rynek ów był bardzo mocno remontowany, a przed wejściem wykopany został głęboki rów, fosa niemalże, która znacząco utrudniała dostanie się do środka. Szczęśliwie, jak każdy remont i ten miał swój finał i teraz można bez przeszkód dostać się do środka, a i siedząc w środku obserwować schludny, czysty i przyjemny dla oka rynek. Celowo nadużywam słowa "środek", bo ten jest niewątpliwie piętą achillesową i tego miejsca, bo czy najzwyczajniej brudne obrusy można nazwać elementem wystroju? . Ba! Komu z nas nie zdarzyło się najzwyczajniej nabrudzić zbyt intensywnie dyskutując podczas obiadu? I raczej nie zdarza się żeby w trakcie spożywania posiłku kelner zaczął wymieniać obrus. Jest na to wystarczająco czasu żeby zrobić to przed przyjściem następnych klientów. Tym bardziej  niedoprana i nader wszystko nieapetycznie wyglądająca brązowawa plama, to zupełnie inna kategoria grzechu ciężkiego, którego można przecież łatwo uniknąć. Rozglądając się dalej po stole możemy spotkać najzwyklej kiczowate kwiatki z bibuły, lub o wiele lepiej prezentujące się łabędzie wykonane w technice origami, chociaż i to ktoś może uznać za kicz ale to kwestia indywidualna. Rozglądając się dookoła nic nas raczej nie zaskakuje. Abyśmy poczuli się bardziej swojsko na dwóch ścianach znajdziemy przymocowane prawdziwe tyczki bambusowe, które nie dominują, ale nadają tonu całości. Ściany obklejone tapetą, sprawiają wrażenie pomalowanych i dodatkowo ozdobionych złotym sprejem. I w tak można by zakończyć opis wnętrza, ale niestety najgorsze przed nami, a raczej nad nami. Ktoś pewnie miał świetny pomysł na ozdobienie sufitu i jest teraz bardzo dumny, ale tu i ówdzie domalowane (oczywiście złotym sprejem) jakieś może chińskie, a może japońskie symbole w jednym miejscu a w innym bliżej nieokreślone malunki to zwykła porażka. Całość bardziej kojarzy mi się z tatuażem z henny robionym nad morzem za 10 zł, albo takim z gumy do żucia niźli z restauracją. Dziwnym i dyskusyjnym elementem jest też oczko wodne tuż przy wejściu, ale ocenę go pozostawiam dla każdego indywidualnie. Wystrój restauracji to też muzyka, a ta ma się wrażenie, że jest grana dla młodej obsługi niż dla gości, bo jak inaczej wytłumaczyć obecność radia Eski? Trafiły się czasem jakieś spokojne orientalne melodie grane na erhu z łagodnym kobiecym wokalem, ale na to trzeba mieć szczęście.


Czas na dobre strony wystroju. Ta część będzie niestety krótsza, ale chyba to taka jej natura, bo zawsze łatwiej jest się czepiać niż chwalić. Na pierwszym miejscu bez zastanowienia stawiam dwa akwaria Kolorowo urządzone, dobrze podświetlone, zaaranżowane w przestrzeni tak, że każdy gość może podziwiać pływające w nim różne gatunki różnobarwnych rybek. Następne w kolejce warte pochwały są parawany. Wynalazek nie taki znowu nowy, a organizuje przestrzeń sali tak, że nikt nam w talerz zaglądać nie będzie. Taka mała i prosta rzecz, która znakomicie się sprawdza w praktyce. Łazienka też jest w porządku, nie ma do czego się przyczepić, może tylko martwi fakt, że jedna łazienka na ponad 30 osób może okazać się problemem w awaryjnych sytuacjach. Obecność szatni, to również miłe zaskoczenie, a to element który coraz rzadziej spotyka się w restauracjach. Może takie nic, ale mając w pamięci krzesła obwieszone ciężkimi futrami które co i rusz  przewracają się na innych gości, albo jeden, gęsto obwieszony stojak z kurtkami,  lecący do czyjejś zupy, to zwykła szatnia okazuję się idealnym rozwiązaniem (tym bardziej że najczęściej ja jestem ofiarą takich "wypadków"). Kończąc rozdział o wystroju wspomnę jeszcze o oświetleniu; przewidywalnym, co jest zarówno plusem i minusem, bo jest ono dobrze wyważone, ale w formie nudne. Nie jest za jasno, a widzimy własny talerz, czegóż chcieć więcej?

Gdy już nasyciliśmy się widokami, zostawiliśmy kurtkę w szatni i rozsiedliśmy się w krześle, w chwilę pojawia się sympatyczna i uśmiechnięta kelnerka witając nas serdecznie i podając nam menu. Menu to gruba lektura, jak już wspominałem na ponad sto pozycji, dlatego kelnerka daje nam dużo czasu na zdecydowanie się. Gorzej dla nas jeżeli wiemy po co konkretnie przyszliśmy, bo musimy odsiedzieć bezczynnie parę minut zanim nasze zamówienie zostanie przyjęte. Same menu moim zdaniem grubo przerośnięte i powinno zawierać góra 20 pozycji, ale patrząc wstecz zawsze jedząc w lokalach z kuchnią azjatycką takie mnie spotykają (przytłaczają wręcz), więc nie ma co wymagać rewolucji. Po wczytaniu się w karty znajduję tam parę pozycji nie kojarzących się raczej z charakterem restauracji jak golonka, "wołowina po Indyjsku", czy karp na trzy różne sposoby (chociaż ten jako pierwszy w historii był hodowany na terenach Chin już V w p.n.e). Jest też tradycyjnie dla najbardziej wybrednych "zestaw po Polsku", czyli filet panierowany z frytkami i surówką. Reszta jakby żywcem spisana z jednego podręcznika dla wszystkich restauratorów z kuchnią azjatycką w cenach od 5 zł za zupę, przez makaron ryżowy smażony z kurczakiem za 16 zł i węgorza azjatyckiego z trawą cytrynową na ostro za 26 zł do polędwicę wołową  "po Chińsku z kociołem gorącym"(?) za 35,80 zł. Jeżeli przyszliście ze znajomymi gorąco polecam proponowane na drugiej stronie zestawy dań, które po w przeliczeniu na jedną osobę są małym wydatkiem, można spróbować parę różnych potraw, najeść się oczywiście i do tego zintegrować dzięki kładzionej na środku stołu, dużej obrotowej tacy na której w schludnych półmiskach podawane są kolorowe potrawy (w zestawie dla 4 osób). Jedzenie zostanie oczywiście podane podejrzanie szybko, co jest chyba charakterystyczne dla wszystkich tego typu restauracji i oczywiście jest kolejnym plusem. Do jedzenia wypada zamówić coś do picia, a wybór jest przyzwoity i poza piwem czy colą możemy skusić się na przykład na zieloną herbatę z jaśminem, która ułatwi nam trawienie, a swoim delikatnym smakiem i aromatem uprzyjemni spędzony czas.

Kończąc ten i tak już długi wywód pozwolę sobie przytoczyć pewną anegdotkę. Otóż mój znajomy, rodowity Kielczanin mieszka teraz w Poznaniu, a to kawałek drogi. Bywając w domu rodzinnym od czasu do czasu, za każdym razem stara się naciągnąć swoją mamę, żeby zafundowała mu obiad właśnie do Asean-a. To nie tak, że nie stać go żeby zjeść w Poznaniu, albo że sam nie potrafi sobie czegoś upichcić, po prostu tamtejsze jedzenie jest bezdyskusyjnie smaczne i warto zajrzeć tam przy każdej okazji.

recenzji ciąg dalszy nastąpi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz