Idę sobie spokojnie Pietryną (Piotrkowską) w Łodzi. Nie znam za dobrze tego miejsca, więc
rozglądam się: na wystawy sklepowe, na grajków ulicznych, na to, co ludzie mają na talerzu. Wtem - Esplanada. Przystaję na chwilę i zamyślam się. Skądś znam ten styl, to menu, ten kelnerski ubiór.
Przecież to oczywiste! Trafiłem do Kompani Kuflowej! Jakaż radość, jakież szczęście dla pustego
brzucha, bo mimo, iż jest to de facto restauracja sieciowa, jest to zupełnie inna jakość, z której inni
powinni brać przykład. Moja radość jest tym większa, że po ostatnich wizytach w Sioux-ie, Sphinx-ie,
czy Mexicanie, postanowiłem w ogóle nie pisać na ten temat. Mając na uwadze swoje słabe nerwy
i wypadające włosy - bo bez względu, czy w Kielcach, Białymstoku, czy Krakowie - bardzo przeciętne
jedzenie w bardzo przeciętnej temperaturze podania, trzeba spożywać w hałasie robionym głównie
przez kelnerów i kelnerki przewieszonych przez bar i gadających ze sobą zamiast zająć się gościem.
Do Esplanady wchodzę bez tych lęków. Nieważne, czy jesteśmy w Jeffs-ie, Bazyliszku, Szwejku,
na Podwalu 25 - standard obsługi klienta jest jeden. Jeden jest też właściciel, no i menu jest bardzo
podobne. Tutaj sam nie wiem czy jest to plus czy minus. Zależy to raczej od gustu każdego gościa, bo
jeden lubi eksplorować, a drugi ma ochotę po raz kolejny na pysznego sznycelka. A przyznać muszę,
że to i mój przysmak. Rzecz nie jest jednak taka prosta jak mogłoby się wydawać. Menu, które też jest
niemal idealne, ma zaledwie trzy strony, na których mieszczą się zakąski, zupy, dania główne i napoje.
Jest też oddzielna karta z menu dla dzieci i mała karta z propozycją sezonową. Wszystko ładną,
przejrzystą czcionką, z opisem co zawiera danie, oczywiście również po angielsku. I mimo słusznie
skromnego menu, wybór i tak nie jest prosty. Deska mięs? Żeberka z grilla? Golonka na chrupko? A
może krewetki? Każdy znajdzie przynajmniej 2-3 pozycje dla siebie, na pewno coś przypadnie mu
do gustu, nawet jeżeli jest wegetarianinem, chociaż szału nie ma. Tutaj też rodzi się jeden, mały minus
restauracji. Kelnerzy przyzwyczajeni do długich wyborów i dyskusji nad menu, pojawiają się zebrać
zamówienie po paru ładnych minutach, co dało w kość mojemu grzmiącemu z głodu brzuchowi i
nadszarpnęło moją niecierpliwą naturę. Ceny wszystkich potraw są jak najbardziej słuszne i wydanie
19zł na sznycla olbrzyma, którym spokojnie najedzą się dwie osoby wydaje się być dobrą inwestycją
w dobre samopoczucie. Niektóre pozycje, jak na przykład krewetki w winie, to już większy wydatek,
ale ciągle wart swojej ceny.
Wystrój to kolejna mocno strona. Siedząc i czekając na potrawy, czuje się, że wszystko zostało dobrze
przemyślane. Że ktoś naprawdę z głową na karku i garbem doświadczeń maczał tu palce. Oświetlenie
dobrze wyważone, na ścianach spokojne zdjęcia - niczego nie ma za dużo,
ani za mało. Styl przedwojenny, z niewielkimi elementami ozdobnymi jak
np. zegar, którego cyferblat
jest zrobiony z soczystej kiełbasy. Wszystko czyste, zadbane, z porządnych materiałów.
Wrócę więc do samego początku. Przypomnę. Spokojny spacer po Piotrkowskiej, nagle wyrasta
przede mną Esplanada, chwila zamyślenia i wchodzimy. Na progu wita nas uprzejmie kelner,
prowadzi do stolika. Dostajemy karty, chwilkę się zastanawiamy i dłuższą chwilkę czekamy na
przyjęcie zamówienia. Do czasu podania posiłku dostajemy zakąskę w postaci kiszonej kapusty i
ogórka kiszonego, a za chwilę zamówione napoje. Jakiś czas później przychodzą potrawy główne.
Ładnie podane, w imponujących rozmiarach. Jemy smaczne dania w ładnie urządzonej sali. W
międzyczasie kelner podchodzi do nas i pyta czy jeszcze czegoś nie potrzebujemy. Kończymy jeść.
Prosimy rachunek, a do rachunku dostajemy po kieliszku słodkiej wiśnióweczki. Płacimy, wychodzimy,
kelner żegna nas w drzwiach. Czy trzeba czegoś więcej? Mnie osobiście nie. Pisząc to wspominam
restaurację Marty Gessler w Żelazowej Woli. Siedzieliśmy wtedy na wielkiej, ciemnej sali,
niekoniecznie spójnej stylowo, przy mało komfortowym stoliku. Trafiła mi
się oczywiście brudna filiżanka i widelec, ale kelnerka postanowiła
zignorować moje uwagi. Rachunek dla trzech osób opiewał
na ponad 200 zł, a do niego doliczono z góry napiwek. Nie jest to dla mnie nic nowego, aczkolwiek
uważam, że to przykra praktyka kiedy zmusza się klienta do dania napiwku.
Wydawać by się mogło, że odszedłem trochę od tematu, ale moja pointa jest taka. Odwiedzając
Esplanadę niektórzy mogą brać z niej przykład, a nawet powinni.
Autor: T.B.